Reklama

Jak sportowe ambicje sprawdzają się w zarządzaniu zespołem? – Historia Macieja Barana

Sport, zarówno ten profesjonalny, jak i amatorski, pozwala na spełnianie ambicji i wzmacnianie charakteru. Uczy, jak radzić sobie z trudnymi sytuacjami, jak pokonywać swoje lęki i przekraczać bariery. Sukcesy sportowe odnoszą tylko te osoby, które stawiają sobie wysokie cele i uparcie do nich dążą. Realia te można przełożyć także na środowisko pracy, szczególnie jeśli chodzi o stanowiska kierownicze. Team Managerowie w każdej firmie są osobami, które nadzorują pracę wielu osób i są wsparciem dla zespołu w trudnych chwilach. Ich aspiracje oraz wola walki o każdego klienta, przekładają się bezpośrednio na pracę całej grupy. O tym, dlaczego warto przekraczać swoje granice i jak ambicje sportowe pomagają w zarządzaniu zespołem, opowiada nam Maciej Baran, Team Manager w GoWorku.

Czym zajmujesz się w GoWork-u?

Pracuję na stanowisku Team Managera. Zajmuję się koordynowaniem pracy Team Leaderów i ich zespołów, na bieżąco diagnozując zagrożenia, związane z codziennymi obowiązkami, starając się – w miarę możliwości – zminimalizować te przeszkody. W naszym zespole jest na ten moment 14 osób. Jestem odpowiedzialny za delegowanie zadań współpracownikom, weryfikację ich wykonania oraz analizę postępów pracy każdej z tych osób, zarówno od strony mentalnej jak i praktycznej. Do moich obowiązków należy również przygotowywanie raportów pracy dziennej, tygodniowej i miesięcznej oraz szeroko rozumiane wsparcie pracowników w ich rozwoju. Na moich barkach spoczywają także bardziej skomplikowane decyzje, związane z zatrudnianiem pracowników w moim zespole, czy też przekazywanie im bardzo ważnych informacji/ zmian, dotyczących naszej organizacji.

Kiedy zaczęła się twoja przygoda z GoWork-iem?

Team Managerem zostałem w lutym bieżącego roku. Natomiast w GoWork-u pracuję od ponad dwóch lat, a dokładnie od lutego 2021 roku. Współpracę zacząłem od stanowiska Handlowca, awansując po roku na stanowisko Team Leadera, a następnie – po kolejnym roku – na Team Managera. Przed GoWork-iem, przez blisko 7 lat, pracowałem w branży finansowej (w sprzedaży), gdzie również zaczynałem swoją przygodę od stanowiska Handlowca. Po kilku latach stwierdziłem, że potrzebuję zmiany, najchętniej przebranżowienia się. Nie była to łatwa decyzja, ponieważ w finansach miałem wieloletnie, cenne doświadczenie oraz mocną pozycję – odpowiednik stanowiska Team Managera w naszej firmie. Natomiast zmiana branży wiązała się z rozpoczęciem wszystkiego niemalże od początku. Podjąłem decyzję o zrobieniu dwóch kroków wstecz z nadzieją, że następnie wykonam kilka kroków do przodu.

A skąd chęć przebranżowienia i dlaczego akurat GoWork?

Dużym impulsem była pandemia, która zmotywowała mnie do przewartościowania kilku aspektów. Nasi klienci niechętnie spotykali się na żywo, coraz częściej odmawiali współpracy, licząc każdą wydaną „złotówkę”. Wielu z nich zrywało umowy, co wiązało się z różnymi konsekwencjami, które odczuwałem na własnej skórze. Dodatkowo, atmosfera pracy nie sprzyjała temu, aby tam pozostać. Nie mierzyłem się z wypaleniem, bardziej z chęcią rozwoju w innym, nowym kierunku, zgodnym z moim wykształceniem. Ukończyłem Psychologię Biznesu, dlatego GoWork wydał mi się odpowiednim miejscem do realizacji zawodowych ambicji. Dużą rolę w tej zmianie odegrała moja żona, która wspierała ten pomysł i była moją motywacją w ukończeniu studiów. Do dzisiaj jest moim motywatorem, powtarzając mi nieustanie: ,,albo są wyniki, albo są wymówki’’. Tak naprawdę to żona stoi za moim sukcesem w firmie, bo to ona zainspirowała mnie do zmiany na lepsze. Była przy mnie zarówno wtedy, gdy zdarzały się gorsze dni, jak i gdy odnosiłem sukcesy, świętując je wspólnie szampanem i czekoladkami. Dzisiaj mogę powiedzieć, że awans w ciągu 2 lat od rozpoczęcia kariery w GoWork-u – z pozycji Key Account Managera – na jedno z najwyższych stanowisk w firmie, to nasz wspólny sukces i ciężka praca nad sobą, podczas której kierowałem się mottem: ,,Kierownikiem się bywa, a człowiekiem się jest’’.

Czy przejście z pozycji osoby zarządzającej na stanowisko szeregowego pracownika było dla Ciebie trudne?

Było dużym, ale też ciekawym, wyzwaniem i podchodziłem do tego z ogromnym uśmiechem, chęcią nauki, generalnie byłem pozytywnie nastawiony. Nastawiłem się mentalnie na super przygodę, pracę na 100% swoich możliwości i weryfikację, co dalej się wydarzy. Jednakże od początku moim założeniem i celem było to, aby iść do przodu i rozwijać się. Nie chciałem traktować GoWork-a jako stagnacji i ,,poczekalni’’ aż w moim życiu nadarzy się lepsza okazja zawodowa. Nie wyobrażałem sobie, żeby wykonać swoją pracę na 30%, a jak mi się coś nie spodoba, to z dnia na dzień podjąć decyzję, że odchodzę, bo ,,mam coś lepszego’’. To nie w moim stylu. Nie lubię podejścia, gdy ktoś zamiast rozwiązywać problem, rozmawiać, zmierzyć się z nim, udaje, że problemu nie ma i nagle ucieka, bo ,,ma coś lepszego’’. Nie o to w tym chodzi. Nie można zapominać również o lojalności. Ucieczka przed trudnościami powoduje, że ten problem na pewno wróci – prędzej czy później – i to ze zdwojoną siłą. Zawsze powtarzam swojemu zespołowi, że najważniejsze jest podejście: chcieć a nie musieć.

Czyli miałeś nastawienie, że dasz z siebie wszystko?

Dokładnie. Podjąłem decyzję o zmianie branży i zawodu, jednak pod warunkiem, że zostanę tutaj na dłużej i zrobię wszystko, aby z pokorą i uśmiechem na twarzy przejść drogę od niższego stanowiska do wyższych – oczywiście, o ile dostanę taką szansę. Czułem, i dalej czuję, niesamowity głód nauki nowych rzeczy. Wiem, że jeszcze długa droga przede mną i bardzo dużo nauki, jednakże to jeszcze bardziej motywuje mnie do działania.

To było bardzo ambitne podejście.

Pracę na stanowisku Handlowca potraktowałem jako wyzwanie, określając sobie konkretny cel. Wyszedłem z założenia, że być może w przyszłości pomoże mi to lepiej zarządzać zespołem, podejmować bardziej trafne decyzje i dzięki szerszemu, obiektywnemu spojrzeniu, będzie mi łatwiej dotrzeć do ludzi. Miałem przekonanie, że warto poznać branżę od podstaw, zaplecza, zrozumieć specyfikę różnych stanowisk, żeby finalnie móc awansować i optymalnie zarządzać ludźmi, będąc jeszcze jakiś czas temu na ich miejscu. Jak każdy Handlowiec miałem również swoje wzloty i upadki, podobnie jak Team Leader i Team Manager, z czego paradoksalnie bardzo się cieszę. Dzięki temu nauczyłem się, jak sobie radzić z kryzysem, co też mogę przekazywać innym. Z perspektywy tych ponad już 2 lat, mogę z ręką na sercu stwierdzić, że firma mocno stawia na rozwój pracowników i daje możliwość rozwinięcia skrzydeł.

A skąd taki upór, waleczność?

Bojowe nastawienie i upór wyniosłem z boiska. Od najmłodszych lat grałem w piłkę siatkową, a zawsze moim marzeniem – i jednocześnie życiowym celem – była zawodowa gra w siatkówkę i miano profesjonalnego siatkarza. Niestety w wieku 20 lat doznałem kontuzji, która wykluczyła mnie z profesjonalnego sportu.

Jak na przestrzeni lat rozwijała się Twoja siatkarska pasja?

Pasja do siatkówki zaczęła się w szkole podstawowej, właściwie przez przypadek – od dodatkowych zajęć, na które zaprowadzili mnie rodzice. Od początku poczułem motyle w brzuchu i tak zaczęła się moja przygoda. Moim pierwszym klubem był UKS Olimp Tłuszcz, znajdujący w miejscowości, z której pochodzę i z tego, co wiem, Klub istnieje do dzisiaj. W kolejnych latach dostałem propozycję gry w klubie w Wołominie, gdzie – specjalnie pod klub – wybrałem lokalne gimnazjum. Następnie, gdy byłem w liceum, zainteresował się mną klub z Warszawy – MOS Wola Warszawa i MDK Warszawa. Przejście do warszawskiego klubu wiązało się z przeprowadzką do stolicy i wybraniem liceum, znajdującego się blisko klubu, umożliwiającego połączenie nauki z treningami. W przypadku złych ocen, nasz trener nie pozwalał nam trenować, a co dopiero grać w Lidze, więc mieliśmy podwójną motywację do nauki. Wówczas, po kilku sezonach gry na warszawskich parkietach, zacząłem starać się najpierw o dostanie się do II Ligi, a później o miejsce w szerokim składzie w drużynie z Plus Ligi. Miałem na swoim koncie również kilka meczów w tzw. Młodej Plus Lidze na Politechnice Warszawskiej. Starając się o najwyższą i najlepszą Ligę w Polsce, przechodziłem przez różnego rodzaju testy, które kończyłem z pozytywnym wynikiem. Miały one podobny schemat jak rozmowy rekrutacyjne, z tym że odbywały się na boisku, często w nietypowych okolicznościach.

Czyli ewidentnie miałeś potencjał.

Niejednokrotnie występowałem podczas Finałów Mistrzostw Polski, walcząc o miejsca na podium. Dzięki takim wyjazdom, czy ogólnopolskim lub międzynarodowym turniejom, miałem okazję zaprezentować swoje umiejętności na większą skalę. To pozwoliło mi spotkać się z trenerami, zarówno z klubów Plus Ligi jak i reprezentacji Polski, w której – myślę, że – miałem bardzo dużą szansę się znaleźć. Finalnie otrzymałem kilka propozycji, które na tamten czas spełniały moje oczekiwania i dawały mi ogromną szansę na zawodową grę, zarówno w Plus Lidze jak i w Kadrze Narodowej, ale niestety wyciągnąłem inną kartę od losu, która nie była kartą ,,sportowca’’. Tak skończyła się moja „początkowo-zawodowa” kariera. W mojej szafie znajduje się kilkadziesiąt medali i zdjęć, a także nagrania wideo, które mój tata realizował na pamiątkę, jeżdżąc ze mną na prawie każdy mecz, wożąc ze sobą ogromny bęben i krzycząc na całe trybuny. Te pamiątki, czy wspomnienia są bezcenne i z pewnością będą ze mną do końca życia, a w przyszłości przekażę je swoim dzieciom.

Na czym polegała Twoja rola w tych zespołach, czym wyróżniałeś się?

Nazywali mnie ,, wrzącym czajnikiem’’, co miało bezpośredni związek z moim nastawieniem do gry. Zawsze, gdy gra nie szła zgodnie z oczekiwaniami i wszyscy spuszczali głowy, to mi podnosiło się ciśnienie. Czasami siła grawitacji na mnie nie działała (śmiech). Nigdy nie lubiłem, gdy ktoś narzeka i poddaje się, zanim skończy się mecz. Nie chciałem przebywać na boisku ze „smutnymi chłopcami do bicia”, wolałem grać z facetami, którzy biją się o każdy punkt i wiedzą, po co to robią. Byłem pierwszą osobą – poza trenerem – która brała chłopaków do siebie i dosadnie przemawiała bardzo ostrym językiem, tak aby komunikat dotarł i żeby zrozumieli, że to nie czas na ,,płacz’’ – tylko na walkę. Czasami to działało, innym razem nie. Gdy wszystko szło po naszej myśli, to jeszcze bardziej nakręcałem drużynę, żeby podtrzymać dobrą passę jak najdłużej. Zawsze miałem w sobie duszę koordynatora i pomimo tego, że nie byłem kapitanem, nieformalnie zarządzałem tymi zespołami i pomagałem kapitanowi uporządkować i motywować cały zespół. Ten, który najgłośniej krzyczał na boisku i walczył do upadłego, nie mając już sił nawet gdy przegrywaliśmy 12:24 z nadzieją, że wygra, to byłem ja.

Czy możesz podać przykład takiego meczu?

Pamiętam taką sytuacje, że przegrywaliśmy 18:24 – to były finały Mistrzostw Polski. Przegrywaliśmy już 0:2 w setach, więc można by rzec, że był to mecz spisany na straty, a graliśmy przecież o wejście do fazy finałowej. To były niesamowite emocje i adrenalina. Nie zapomnę tego nigdy. Na trybunach znajdowało się kilka tysięcy osób i oczywiście pech tak chciał, że to ja wchodziłem na zagrywkę. Ręce mi się trzęsły – jakbym miał z 80 lat. Zauważyłem w oczach trenera iskierkę nadziei. Nastawienie kolegów z zespołu było pół na pół – jedni zrezygnowani, drudzy z wiarą, że się uda. I w tym wszystkim ja: biorę piłkę, idę na końcową linię. Spojrzałem na trenera, pytając gestem, czy mam grać tak jak chcę, „po swojemu”, czy jednak zachowawczo. Trener dał mi zielone światło i zgodę na to, że mam robić to, co uważam za słuszne. Powiedziałem: ,,Ok, dziękuję za zaufanie’’. Gdy usłyszałem gwizdek, wziąłem trzy wdechy i zacząłem zagrywać. Zawsze zagrywałem z wyskoku – bardzo mocno rotacyjną piłkę po skosie, celując w ostatnie metry boiska. Zrobiłem serię naprawdę mocnych zagrywek, które odrzuciły przeciwnika od siatki i mogliśmy wyprowadzić kontrę, zagrać blokiem, zaatakować z drugiej linii. To zmotywowało zespół i wszyscy ponownie uwierzyli, że jest szansa na wygraną, zarówno tego seta, jak i całego meczu. Bardzo nas to umocniło, dodało pewności siebie i nowej energii. W przypływie motywacji i adrenaliny, udało mi się zagrać 3 asy serwisowe, doprowadzając drużynę do wyniku 24:24. Jaki był koniec tej historii? Wygraliśmy ten set, wygraliśmy cały mecz w tie-braku 20:18. Dzięki byciu drużyną, walczącą o wspólny cel, a nie ,,bandą chłopców do bicia’’, dostaliśmy się do czołówki najlepszych drużyn z całego kraju. Wszystko jest możliwe.

Jaki z tego morał?

Wszystkie nasze problemy rodzą się w naszej głowie, na nasze własne życzenie. Zawsze przegrasz, gdy poddasz się w głowie – niezależnie czy to będzie na boisku, w życiu, w związku, czy w biznesie. Takie podejście towarzyszy mi do dzisiaj.

Dlaczego nie byłeś kapitanem?

Byłem za nerwowy na kapitana, ponieważ kłóciłem się z sędziami i dostawałem najwięcej żółtych kartek (śmiech). Kapitan nie mógł kłócić się z sędziami, powinien rozmawiać z nimi, a ja tego nie potrafiłem (śmiech). Grałem na pozycji przyjmującego, która polega na przyjmowaniu piłek, obronie i ataku, więc właściwie wszystko w jednym.

Czyli siatkówka pomogła oszlifować Twój talent zarządzania. Co jeszcze w Tobie rozwinęła?

Nie powiedziałbym, że to talent. To po prostu praca nad sobą. Na boisku i ogólnie w życiu, ,,talent’’ pomaga w 20%, reszta to ciężka i codzienna walka ze swoimi słabościami. Z boiska wyniosłem bardzo wiele – głównie walkę do końca, pokorę i upór. Nie ma w moim słowniku stwierdzenia, że czegoś nie da się zrobić. Jak się nie da, to zrób tak, żeby się dało. Po prostu kombinuj. A jak nie umiesz kombinować, to się naucz. Stwierdzenie ,,nie da się’’ to tłumacząc dosłownie: ,,jestem leniem i mi się nie chce’’ – tak to odbieram.

Duży wpływ miały na mnie słowa trenera, który zawsze powtarzał: „Trening zaczyna się wtedy, kiedy masz już dość”. Ja te słowa interpretuję tak, że dopiero dotarcie do granicy własnej wytrzymałości, sytuacja, w której już nie dajemy rady, skrajny dyskomfort (oczywiście połączony ze zdrowym rozsądkiem), jest tym momentem, kiedy zaczyna się nasz rozwój. To na zmęczeniu najwięcej uczymy się, przyswajamy, zapamiętujemy, jeżeli chodzi o motorykę i rozwój fizyczny.

Czy przekładasz tę wiedzę na życie zawodowe?

Oczywiście. W sporcie odpuszczamy najczęściej albo na samym początku, zakładając że nie uda się, że przegramy mecz, albo „centymetr przed metą”, gdy działamy ostatkiem sił i myślimy, że nie damy już rady. Ten sam mechanizm dotyczy sprzedaży – wydaje nam się, że nie ma szans na kontakt z klientem, bo np. są święta, wakacje, ktoś nie odbierze telefonu etc. Z góry zakładamy, że coś nam się nie uda jeszcze przed spróbowaniem, ale nasze nastawienie jest błędne i prowadzi nas tylko i wyłącznie do porażki. Sytuacja powtarza przed końcem miesiąca, kiedy to jest mało czasu na realizację wyniku, mamy „jedno wielkie 0”, po drodze spotkał nas szereg rozczarowań, odmów i składamy broń przed końcem walki. Nie rozumiem takiego podejścia. Jeśli przegrać, to po walce do samego końca. Przegrana to rzecz ludzka, ale nie można poddać się na starcie, nie próbując i nie dając z siebie maksymalnych starań. Powtarzam to zawsze, więc teraz również powtórzę: Czytelniku, jeśli czytasz ten wywiad, a pracujesz w sprzedaży i masz takie podejście jak powyżej, to nie nadajesz się do sprzedaży i lepiej zmień zawód na bardziej spokojny– będzie to lepsze rozwiązanie dla Ciebie i dla innych.

Czyli walczyć do końca?

Zawsze powtarzam, że gdy przegrasz mecz, to nie oznacza, że przegrasz całą ligę. Gdy przegrasz mecz, to przeanalizuj go i odpowiedz na pytanie: dlaczego tak się stało? Zauważ błędy, wyciągnij wnioski i nie popełniaj tych błędów w następnym meczu. Poza tym przeanalizuj przed meczem – jeszcze bardziej szczegółowo – grę przeciwnika. Przegrany mecz to nic złego, a takie mecze są potrzebne, bo inaczej nigdy byśmy się niczego nie nauczyli.

Bardzo wartościowa lekcja, wyniesiona ze świata sportu.

Tego właśnie nauczyła mnie siatkówka i bardzo mocno przekładam to na życie zawodowe – sprzedaż – bo identycznie jak z przegranymi meczami jest z naszymi ,,potencjalnymi klientami’’, którzy odmawiają nam współpracy. Zawsze jest jakiś powód takiego zachowania, jednak w pierwszej kolejności zawsze powinniśmy szukać winy w sobie, a dopiero później dookoła. Moim zadaniem, jako Team Managera, jest – wspólnie z Liderami – zauważać te powody, przeanalizować je i znaleźć rozwiązania, które pomogą realizować lepsze wyniki.

Jak reagujesz w sytuacjach, gdy ktoś poddaje się za szybko?

Takie podejście bardzo mnie irytuje i czasami musiałem mocno gryźć się w język. Natomiast nauczyłem się tego, że najważniejsze w tym wszystkim jest to, aby nie reagować pod wpływem emocji i impulsu. Rolą Lidera czy Managera jest umiejętność opanowywania emocji, jak również nieustana edukacja swoich ludzi, ich motywacja, szukanie przyczyny demotywacji i przedstawienie „problemów” w pozytywnym świetle. Manager szuka rozwiązania, zmieniając nastawienie współpracownika, łamiąc delikatnie jego mentalny schemat.

W jaki sposób to zrobić?

Należy w takiej sytuacji pomóc i dać możliwość zrozumienia innego punktu widzenia, którego współpracownik do tej pory być może nie znał albo znał i nie praktykował lub nie chciał zrozumieć i poznać, przez co miał słabsze wyniki. Dopiero gdy podejście mentalne jest na odpowiednim poziomie i głowa ,,działa poprawnie’’, panuje czysta atmosfera i zaczyna się działanie. I tu już decyzja leży po stronie współpracownika: czy działa na 100% i walczy na maksa, czy jednak nie widzi w tym sensu i ponownie wracamy do punktu wyjścia.

Jak długo to trwa?

Albo do momentu osiągnięcia efektu, albo aż któraś ze stron odpuści. Często efekt przychodzi niespodziewanie po kilku dniach, jednak u niektórych dopiero po kilku tygodniach, czy nawet miesiącach. Nie ma zasady. Sztuką jest robić coś konsekwentnie, wytrwale, tak długo aż się uda. Podsumowując, warto walczyć do samego końca. Nie rozumiem, po co z góry zakładać, że czegoś nie potrafimy, że nie uda się. Przecież taka mentalność jest skazana na porażkę. Uważam, że warto walczyć do ostatniej sekundy. Nic na tym nie tracimy, a możemy tylko zyskać. Deadline’y interpretuję zero-jedynkowo, czyli do ostatniej sekundy wierzę, że jest nadzieja na powodzenie. Wszystko zaczyna się w głowie – od myśli, które przekształcają się w emocje, przechodzące w działanie, a etapem końcowym jest wynik. Warto mieć duszę sportowca – zarówno w sporcie, jak i w pracy. Takie nastawienie bardzo pomaga również w życiu prywatnym.

Czyli sport kształtuje charakter?

Jak najbardziej. Polecam wszystkim sport i zdrową rywalizację. Zachęcam do zarażania tą pasją swoich dzieci, już od najmłodszych lat. To naprawdę bardzo uczy pokory, szacunku do drugiego człowieka, wytrwałości i pokazuje świat z zupełnie innej perspektywy.

Czy tęsknisz za profesjonalnym sportem? Rozumiem, że z czasem pogodziłeś się z losem?

To były dla mnie i moich najbliższych ogromne emocje, niesamowite przeżycia. Mam tutaj na myśli Mistrzostwa Polski (ćwierćfinały, półfinały, finały), nabory do klubów z Plus Ligi, Kadrę Mazowsza, Kadrę Narodową. To był mój cały świat, żyłem tym. Tego nie da się opisać. Gdy po kontuzji otrzymałem komunikat, że nie mogę grać na takich obrotach jak dotychczas, bo grozi to kolejnymi, bardziej poważnymi kontuzjami i nieodwracalnym skrzywieniem kręgosłupa ,w pewnym stopniu zawalił mi się świat. Na początku bardzo tęskniłem, teraz już mniej. Zaakceptowałem to, co się wydarzyło i idę do przodu, nie patrząc wstecz. Znam osobiście wielu ludzi ze świata sportu i bardzo im kibicuję. Śledzę moich kolegów z boiska, gdy grają w Kadrze Narodowej, zdobywając medale. Oglądam także mecze Plus Ligi i tam również widzę znajome twarze. Życie potoczyło się tak, nie inaczej. Kontuzja wykluczyła mnie z profesjonalnego sportu, tym samym zburzyła moje plany, ale wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Dlatego patrzę na moich kolegów z pewnego rodzaju ,,zdrową’’ zazdrością, ale również ogromną dumą i sentymentem i mimo że nieraz podczas oglądania meczu zakręci mi się łezka w oku, zawsze kibicuję im z całego serca.

Kontuzja zburzyła Twoje plany i marzenia. Jak wyglądało rozplanowanie życia na nowo?

Na początku skupiłem się na powrocie do zdrowia, bo moja noga była bardzo poturbowana. Postawiłem na rehabilitację, wierząc że uda mi się wrócić do gry. Trener gwarantował, że poczeka na mnie, niestety tak się nie stało. Rekonwalescencja wydłużyła się i trwała łącznie dwa lata, co w sporcie jest bardzo długim okresem. Z jednej strony, lekarz stanowczo odradzał mi grę, z drugiej, pragnienie powrotu było tak duże, że jednak zgłosiłem się do trenera i chciałem zaryzykować. Wbrew sugestiom lekarza próbowałem grać, ale mój wyskok bardzo się pogorszył, zresztą dynamika, motoryka i technika również nie były tak zadowalające jak kiedyś. Mimo, że mam tylko 190 cm wzrostu, to zawsze słynąłem z bardzo wysokiego wyskoku (1 metr w górę), dlatego po takich kontuzjach oczywiste było, że już nigdy nie osiągnę takiego zasięgu w ataku, jaki miałem wcześniej. Mój trener słynął ze szczerości i powiedział mi wprost: ,,Maciek, daj spokój, chyba, że amatorsko’’, co bardzo mnie uderzyło i nie zapomnę tego do końca życia. Nagle przestał we mnie wierzyć. To było dla mnie jak cios między oczy.

Jak zareagowałeś na słowa trenera?

Postanowiłem wbrew wszystkiemu zawalczyć, ale szybko po wyleczeniu jednej kontuzji, doznałem kolejnej – podkręcone kolano – i to była „kropka nad i”. Musiałem podjąć decyzję: zdrowie versus borykanie się co chwila z kontuzjami, ciągłe przerywanie treningów, czyli taka droga donikąd. I to był najbardziej kryzysowy moment. Wszedłem wtedy w okres buntu przeciwko światu, zacząłem palić papierosy i kompletnie przestałem o siebie dbać. Po długim poszukiwaniu siebie, zacząłem rozglądać się za nowym zajęciem, pasją, która pozwoli mi zapomnieć o tym, co nie wyszło. Podjąłem się nauki gry na gitarze elektrycznej i dołączyłem do zespołu bluesowo-rockowego, który był stworzony bardziej dla zabawy, a nie z myślą o jakiejś wielkiej karierze. To był fajny czas, ponieważ graliśmy koncerty, jeździliśmy co weekend w inne miejsce, poznaliśmy mnóstwo ciekawych osób, a największy nasz sukces to wygrana ogólnopolskiego konkursu muzyki bluesowej, z racji czego mieliśmy nawet wydać płytę. Niestety w międzyczasie zespół rozpadł się, płyty nagrać nie zdążyliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Ja już byłem wtedy w trakcie studiów, zacząłem pracę i szybko o tym zapomniałem.

Czy dostrzegasz jakieś pozytywne aspekty kontuzji, rezygnacji z kariery sportowca?

Tak. Dzięki temu zawsze staram się podchodzić pokornie do życia, nie oglądać się za siebie, i wytrwale robić swoje, aż nie osiągnę efektu. Zawsze liczy się to, co jest tu i teraz, a nie to co było. Mamy wpływ na teraźniejszość, na przeszłość nie, więc bez sensu tracić na nią czas i energię. Nauczyłem się też odpowiedniego podejścia do tych wszystkich kryzysów, które pojawiają się na naszej drodze, wyznając zasadę, że zawsze ,,szklanka jest do połowy pełna’’. Te kryzysy zawsze były, są i będą – i to normalne. Trzeba nauczyć się funkcjonować z nimi, oswajać je. Niektóre przeciwności jesteśmy w stanie przewidzieć, innych kompletnie nie i atakują nas z zaskoczenia. Zawsze mamy jednak dwie opcje reakcji: albo sobie z nimi poradzić i znaleźć rozwiązanie, albo złożyć broń i narzekać, mając pretensje do wszystkich i wszystkiego wokół, zamiast do siebie. Staram się cieszyć z tego, co mam. Zdaję sobie sprawę z tego, że gdy człowiek poddaje się, okazuje wtedy swoją słabość. Siłę człowieka poznaje się nie po tym, gdy triumfuje, tylko po tym, jak do tego doszedł, walczył z przeciwnościami, podnosił się z upadków. Są dwa typy ludzi – jedni idą w nałogi, staczają się, a inni potraktują porażkę jako lekcję i czystą kartę, szansę rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Najważniejsze w tym wszystkim też jest to, aby być po prostu dobrym człowiekiem i nie zapominać o tym, że dobro wraca.

Rozmawiała: Kinga Walczyk

Oceń artykuł
3.5/5 (13)