Reklama

Na czym polega praca ratownika medycznego?

Każdy zawód ma swoją specyfikę, a tym samym, niesie za sobą inne wyzwania. Bywa, że praca jest tylko dodatkiem do życia prywatnego, ale bywa też tak, że zawodowe obowiązki potrafią zdominować sferę prywatną, odcisnąć mocne piętno na psychice i naszych relacjach. O tym, dlaczego decydujemy się na absorbującą pracę, z czym wiąże się to w praktyce oraz jak wpływa ona na nasze życie, rozmawiamy z Jankiem Świtałą, ratownikiem medycznym, szkoleniowcem i autorem książki „Polski SOR”.

Jak wygląda specyfika Pana pracy?

Prowadzę własną firmę, w ramach której mam kontrakt w pogotowiu ratunkowym, gdzie wyrabiam około 150-200 godzin miesięcznie. Jest to jednak tylko jeden z aspektów mojej działalności. To na czym skupiam się najbardziej to szkolenia, kursy z pierwszej pomocy oraz eventy – cały czas pracuję w branży rozrywkowej, jako technik zespołów muzyczny.

Same 200 godzin w pogotowiu to dużo. Biorąc pod uwagę te wszystkie aktywności, czy ma Pan czas na odpoczynek?

Nauczyłem się zarządzania sobą w czasie, czyli jeżeli wszystko do czego zobowiązałem się jest zrobione i nie gonią mnie terminy, pozwalam sobie na odpoczynek. Nie mam problemu, żeby włączyć w telefonie tryb ‘nie przeszkadzać’, co skutkuje odcięciem się od ludzi – ten tryb umożliwia skontaktowanie się ze mną wyłącznie czterem wybranym przeze mnie osobom. Wspomniany reset jest utrudniony w sezonie, czyli okresie letnim, jednak znalazłem rozwiązanie polegające na tym, że kumuluję pracę – pracuję prawie ciągiem 90 dni – po czym przechodzę na pół czy ćwierć etatu i żyję z nadwyżki finansowej, skumulowanej we wcześniejszym, wzmożonym okresie pracy. Oczywiście wymaga to ode mnie kombinowania, pilnowania kalendarza, ale też ważnej umiejętności mówienia “nie”. 

O asertywności wspominał Pan w swojej książce “Polski SOR” – w kontekście empatii, którą często to trzeba wygasić w sobie, nauczyć się odmawiać innym, inaczej praca na SORze, na dłuższą metę, może prowadzić do wypalenia. 

Ratowników medycznych, a właściwie wszystkich medyków, nie uczy się tego, że przede wszystkim powinni zadbać o siebie. Tak, tłumaczy się nam to, że nasze bezpieczeństwo jest najważniejsze, jednak nie uświadamia się nam zdrowej asertywności, jak powiedzieć komuś “nie” i nie mieć poczucia winy – jak powiedzieć koleżance czy koledze, że nie wezmę za nich dyżuru, bo muszę odpocząć; jak powiedzieć przełożonemu, że nie mogę przyjść do pracy na dodatkowy dyżur, bo jestem już umówiony i spędzam czas z rodziną? Przez brak zdrowej asertywności, bardzo łatwo jest wpaść w tryb pracy po 300-400 godzin miesięcznie. 

Jak to się dzieje, że człowiek daje radę tyle pracować?

W pogotowiu jest tak, że gdy wszystko jest sprawdzone czy uzupełnione – leki, sprzęt, dokumentacja – to mogę się śmiało położyć, wyciągnąć książkę czy złapać chwilę snu. Ratownikom medycznym, czy personelowi medycznemu, nie płaci się za rzeczy, które robią, tylko za to, że są gotowi je robić. Oczywiście zdarzają się dyżury, że przez 24 godziny nie wychodzi się z karetki, natomiast najczęściej zawsze znajdą się 2-3 godziny w ciągu doby, kiedy to można odpocząć. Oczywiście nie jest to tak komfortowy wypoczynek jak we własnym łóżku, jednak ja jestem przyzwyczajony do spania w różnych, mniej komfortowych miejscach, więc nie narzekam. 

Chyba inaczej wyglądało to na SORze, gdzie spędził Pan kilka lat?

Specyfika pracy na SORze jest inna niż w pogotowiu. Na SORze ciągle coś się dzieje, ciągle jest coś do zrobienia. Natomiast w pogotowiu praca jest bardziej zadaniowa. Generalnie chciałbym w przyszłości wrócić na SOR, ale na ten moment nie wybieram się tam.

Działa Pan wielotorowo, “łapiąc kilka srok za ogon”. Skąd u Pana takie zacięcie biznesowe?

Po prostu nie chcę być już nigdy uzależniony od kogokolwiek – od jednego źródła dochodu, czyichś kaprysów, zbiegu różnych okoliczności. Raz już straciłem pracę tylko i wyłącznie z powodu wpisu wiceministra na Twitterze. Tylko dlatego.
Wolę pracować trochę ciężej, ale mieć pewność, że mam w czym wybierać, zawsze sobie jakoś poradzę. Nie jestem biznesmenem, tylko człowiekiem, który po prostu nie dostanie niczego na tacy, więc pozostaje mi wykorzystanie wachlarza możliwości, które mam, które sobie wykreowałem i odrobiny szczęścia. To kraj, w którym mieszkam, poniekąd zmusił mnie do założenia jednoosobowej działalności gospodarczej. Naprawdę wolałbym pracować w jednym miejscu, w etatowym wymiarze czasu.

Czy Pana aktywność na Instagramie przekłada się na życie zawodowe?

Na pewno jest mi łatwiej docierać do osób, które są zainteresowane solidnym przeszkoleniem z zakresu pierwszej pomocy. Mam tutaj na myśli osoby poszukujące wiedzy wysokiej jakości. Mam świadomość, że moja liczba obserwujących na Instagramie wynika z tego, że jestem wiarygodny, dlatego też staram się dbać o tę wiarygodność. Cenię sobie też to, że Instagram umożliwia mi dostęp do nowości, pojawiających się na rynku medycznym – mam tutaj na myśli różnego rodzaju współprace okołobiznesowe, testowanie nowego sprzętu czy udział w konferencjach i szkoleniach. Pomimo tych atutów, media społecznościowe nie są dla mnie niczym innym jak hobby – gdy nie mam ochoty angażować się w nie, po prostu tego nie robię. 

A jak wpłynęło na Pana życie wydanie książki?

Na pewno udało mi się dotrzeć do ludzi, którzy wcześniej mnie nie kojarzyli i tak naprawdę szanse na dotarcie do tych osób były znikome. Jeżeli chodzi o media społecznościowe to działam tylko na Instagramie i YouTube, więc tych możliwości trafienia na mnie wcale nie jest tak dużo. Aktualnie dystrybucja książek jest bardzo szeroka – książki sprzedaje się nawet na lotniskach czy dworcach – dlatego udało mi się dotrzeć do wielu nowych odbiorców. Natomiast to co znajduje się w książce jest przedłużeniem, rozwinięciem tego co mówiłem już niejednokrotnie, właśnie w mediach społecznościowych. Oczywiście książka nie ma takich ograniczeń jeżeli chodzi o liczbę znaków, dzięki czemu mogłem swobodnie opowiedzieć o fragmencie mojej rzeczywistości. 

W książce wspomniał Pan, że zwiększa się zbiorowa świadomość w zakresie pierwszej pomocy i  chęć edukacji w tym kierunku. Z czego to wynika?

Z pewnością wpłynęła na to pandemia, która obnażyła niemoc państwa polskiego. Wielu ludzi zrozumiało, że w patowej sytuacji są skazani na samych siebie, muszą radzić sobie we własnym zakresie. Drugim znaczącym wydarzeniem był wybuch wojny w Ukrainie, który uświadomił nam, że wojna czy katastrofa humanitarna, są zupełnie prawdopodobne, mogą dotyczyć nas samych. Wydaje mi się, że w końcu zaczyna panować mądra moda na znajomość zasad udzielania pierwszej pomocy. Oczywiście to jeszcze raczkuje, a do przeszkolenia jest jakieś 30 milionów osób, więc pracy raczej nam nie zabraknie. 

Przyznam, że mnie też nigdy nikt nie nauczył tych zasad. Były jakieś kursy, ale to tak przy okazji, „po łebkach”. Dlaczego tak istotnymi kwestiami musimy interesować się na własną rękę, a nie ma żadnych systemowych rozwiązań? 

Pierwsza pomoc właściwie nikogo nie interesuje. Dorośli ludzie wysyłają swoje dzieci na zajęcia z religii, natomiast nie widzą potrzeby edukacji z zakresu pierwszej pomocy, samodzielności w podstawowych życiowych kwestiach. To samo dotyczy systemowych, rządowych rozwiązań – nikomu nie zależy na realnej zmianie, dlatego to wszystko wygląda jak wygląda. 

Ochrona Zdrowia kuleje. Co w takim razie motywuje ludzi do podjęcia pracy w tym sektorze?

Szczerze, nie mam pojęcia. Ja po prostu chciałem mieć ciekawą pracę. Myślę, że to często po prostu zbieg okoliczności. Są tacy, którzy mają jakiś ciekawy plan na siebie, ale potrzebują kilku lat doświadczenia w zawodzie, albo tacy, którzy zawsze chcieli mieszkać za granicą, a z zawodem medycznym łatwiej wyemigrować. Osobiście nie pracuję z nikim dla kogo główną motywacją byłaby chęć pomocy ludziom. Jeżeli ktoś chce pomagać innym, niech jedzie do Afryki i buduje wioski. Niestety mając takie założenie i idąc do pracy w państwowym systemie ochrony zdrowia, grozi nam wypalenie w ciągu pierwszych tygodni pracy. Od 4 lat pracuję jako ratownik medyczny, ale jeżeli stawki znowu wrócą do tak niskich jak kiedyś, znajdę sobie inne zajęcie, a w karetce czy na SORze będę pracować raz w tygodniu, bo po prostu to lubię. 

SOR raczej nikomu z nas nie kojarzy się dobrze. Nie dość, że lądujemy tam z różnego rodzaju problemami zdrowotnymi, co samo w sobie nie jest miłe, to zawsze miejsce to jest przepełnione ludźmi, a kolejki do lekarza, pierwszej pomocy – niebotyczne. Generalnie, można dostać szału. Jak to natomiast wygląda z Państwa strony – medyków?

Jeżeli człowiek wyszedł z SORu, ma siłę wrócić do domu i napisać negatywny komentarz dotyczący SORu, oznacza to, że SOR spełnił swoje zadanie. Na całym świecie SORy wyglądają tak samo – jest brudno, niemiło, długo się czeka. Kolejki wynikają z tego, że ci, którzy nie mogą czekać, są przyjmowani od razu. Sytuacja gdy ktoś ze skręconą kostką zostanie od razu przyjęty, jest realna wyłącznie wtedy, gdyby nie było kolejki, a ortopeda akurat byłby pod ręką. Nie zapominajmy, że SOR to miejsce, w którym udziela się pomocy osobom w stanie nagłego zagrożenia życia lub zdrowia. Oczywiście zgadzam się z tym, że SORy są niewydolne, ale właściwie można przyrównać to do niewydolności nerek, czyli możemy mieć kilka źródeł problemu lub wielowymiarowy problem i najistotniejsza będzie odpowiednia diagnoza i podjęte leczenie, czyli reforma, która potraktuje ochronę zdrowia jako system naczyń połączonych. 

Tak jak Pan wspomniał w książce, to ratownik medyczny dokonuje segregacji pacjentów na SORze, czyli ustala, które przypadki są bardzo pilne, które mniej, a które zdecydowanie mogą poczekać dłużej na pomoc. Jest to bardzo odpowiedzialna rola. Przecież nie wszystkie dolegliwości, zagrożenia, widać gołym okiem. 

Zgadzam się z tym, że stany nagłe mogą być nieoczywiste. Z drugiej strony, medycyna widziała już wszystko, przerobiono wszystkie możliwe przypadki, na podstawie których wyciągnięto wnioski i przekazano nam wytyczne. Oczywiście to, że ktoś powie, że “dziwnie się czuję” nie jest żadną podstawą do zakwalifikowania go do udzielenia pomocy. Z drugiej strony, może okazać się, że osoba ta miała tętniaka w głowie i tuż po opuszczeniu SORu ten tętniak pęknie. A przecież nie mam tomografu w oczach, więc tym samym, nie miałem prawa wiedzieć o tym tętniaku. I teraz pytanie – czyja to wina? Oczywiście mam świadomość, kto zostanie obarczony tą winą przez niektóre media. Jednak czy jest to powód, żeby przywozić na SOR wszystkich, którzy dziwnie się czują? Nie, bo wtedy wspomniane “skręcone kostki” będą czekać nie 12 a 36 godzin. Tak jak w każdej innej branży, my też popełniamy błędy – będą przypadki, które prześlizgną się przez oczka naszej filtrującej siatki. Jest to naturalne, bo nigdzie nie ma systemu, który wychwyciłby wszystkie błędy i problemy. Różnica pomiędzy nami a innymi branżami jest taka, że nasze błędy skutkują czyjąś utratą zdrowia lub życia. Jest to bardzo obciążające, ale warto też mówić głośno, że na SOR przywozi się ciężko chorych ludzi. Ciężko chorzy ludzie mają to do siebie, że umierają, a zapominamy o tym, że nie wszystkich da się uratować. 

Brzmi to drastycznie, ale z drugiej strony sensownie. 

My teraz rozmawiamy sobie o tym na sucho, nie ma między nami żadnej medycznej relacji. Z tej racji jest Pani łatwiej przyjąć, zrozumieć moje argumenty. Niestety w naszej codziennej pracy, w jej ocenie, nie ma takiego chłodnego podejścia, merytoryki. Co rusz, my – pracownicy państwowego systemu ochrony zdrowia – jesteśmy nazywani mordercami. 

Jak sobie z tym radzić?

Jedyne co nas ratuje to nasz profesjonalizm. Zarzuca nam się także, że gdy przyjeżdża pogotowie, ratownicy nie biegną do potrzebującego, tylko idą. Gdybym wbiegł na trzecie piętro z ponad dwudziestokilogramowym plecakiem, byłbym zasapany i potrzebowałbym wtedy cztery sekundy – a nie jedną – na ocenę sytuacji pacjenta. Przecież w takim mieszkaniu może ulatniać się czad, wtedy wystarczą trzy wdechy i stracę przytomność. W ratownictwie medycznym działa tzw. ocena miejsca zdarzenia z przedniej szyby. My uczymy się tej kompetencji i następnie latami ją rozwijamy, bo jest kluczowa dla naszego bezpieczeństwa. Natomiast zwykły Kowalski nie ma o tym zielonego pojęcia i jest zdziwiony, że ratownicy nie biegną w mgnieniu oka do osoby wymagającej pomocy. 

Wspominał Pan już o tym, że ratownikiem medycznym raczej nie zostaje się z powodu chęci pomocy. Nie zmienia to jednak faktu, że przedstawicielom służby zdrowia często zarzuca się także brak empatii względem pacjenta. 

Pytanie jak ktoś definiuje empatię? Jeżeli ktoś uważa, że powinien przytulać każdego, kogo wiozę w karetce, to nie dogadam się z taką osobą. Empatia to wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka. Profesjonalizm, to między innymi umiejętność oceny tego, jak podzielić dostępne i ograniczone zasoby (ludzkie, emocjonalne, medyczne) tak, aby dla wszystkich starczyło wedle potrzeb.

Często zarzuty te dotyczą samej rozmowy lekarza z pacjentem, suchego przekazywania faktów…

Umiejętność komunikacji medyków z pacjentem jest na bardzo niskim poziomie, dlatego że nikt nas tego nie uczy, przez lata ignorowano tę kwestię. Ważne, żeby nie mylić empatii z nadmierną ekspresją czy zimnej postawy z chamskim zachowaniem. Profesjonalny ratownik wie, jak zachować się w danej sytuacji. Czasami po prostu wystarczy nie mówić nic – nie wyrażać swojego zdania, nie oceniać. Emocje w tej pracy bywają bardzo silne – i to po obydwu stronach. 

Jak pracować nad tymi emocjami, żeby nie doszło do eskalacji, wybuchu?

Nie da się ukryć, że komentarz pacjenta może przekroczyć naszą granicę i doprowadzić nas do wybuchu. Ja potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że kontra z mojej strony do niczego nie prowadzi, nie ma to najmniejszego sensu. Oczywiście nie doszedłem do tego sam, a z pomocą psychologa. Tutaj dotykamy osobnego tematu na kolejną rozmowę – brak wsparcia psychologicznego dla pracowników ochrony zdrowia.

Przyznaje Pan w książce, że praca ratownika medycznego jest na tyle obciążająca, że wielu z Was sięga po używki – alkohol, narkotyki. Jak szerokie to zjawisko?

Nie mam pojęcia, bo nikt tego nie zweryfikował. Mogę bazować wyłącznie na obserwacjach i stwierdzić, że problem jest i wszyscy o tym wiedzą. Natomiast nikt nie wie z jak dużym problemem mamy do czynienia. 

A jak ta praca przenosi się na życie prywatne, związki?

Bardzo trudny będzie związek osoby wykonującej zawód medyczny z osobą spoza tego sektora, ponieważ będzie jej bardzo ciężko zrozumieć specyfikę tej pracy, problemy, wyzwania. Dochodzą do tego permanentne dyżury, rzadkie bywanie w domu, pracujące weekendy. Jest duże ryzyko, że będzie to temat nie do udźwignięcia przez partnera i taki związek będzie skazany na porażkę. 

Jak wyglądają stawki ratownika medycznego?

Ja w tym momencie mam 52 złote brutto za godzinę, na kontrakcie, czyli dwa złote więcej niż mój brat za podłączenie jednego punktu elektrycznego. Na pytanie czy te stawki są adekwatne do naszej pracy, każdy ratownik musi sobie odpowiedzieć sam. Ja jestem zadowolony.

Zaznaczył Pan w książce, że w szkołach ratowników medycznych, zdecydowana większość to kobiety. Rozumiem, że panie dobrze radzą sobie w tym zawodzie?

Ratownicy nie dzielą się na płci, tylko na tych, którzy ogarniają i tych, którzy nie ogarniają. Każdemu, niezależnie od płci i fizycznych uwarunkowań, może przytrafić się pacjent, którego nie jest w stanie podnieść. Kiedyś był to zawód typowo męski, aktualnie jest coraz więcej kobiet i zdecydowana większość ogarnia temat. 

Rozmawiała: Kinga Walczyk

Oceń artykuł
3.7/5 (3)