Reklama

Dlaczego hejt ma kobiecą twarz? Rozmowa z Moniką Richardson o hejcie i mobbingu

Życie osób publicznych i towarzyszący temu splendor, przedstawiony w kolorowej prasie, potrafi znacznie odbiegać od rzeczywistości. Osoby te, tak jak i zwykły Kowalski, narażone są na przemocowe sytuacje zawodowe, toksyczne zachowania przełożonych, oraz ataki ze strony opinii publicznej. O tym, kto i dlaczego najczęściej hejtuje, jak wpływa to na życie atakowanej osoby oraz jak sobie z tym radzić, rozmawiamy z dziennikarką i prezenterką telewizyjną, Moniką Richardson.

Wywiad z Moniką Richardson

Nasza rozmowa ma dotyczyć mobbingu i hejtu, z którymi, jak wiemy, miała Pani bezpośrednią styczność. Chciała Pani, na wstępie, wspomnieć o tak zwanych sygnalistach, czyli osobach, które zgłaszają informacje dotyczące nieprawidłowości w miejscu pracy. Oddaję głos.

Zgodnie z treścią dyrektywy Unii Europejskiej, sygnalista to osoba, która dokonuje zgłoszenia naruszeń prawa w miejscu pracy. Osoba ta robi to w tak zwanej dobrej wierze, czyli nie ma z tego tytułu żadnych korzyści. Od przedsiębiorstw, zatrudniających powyżej 100 osób, wymaga się struktury umożliwiającej pracownikom na każdym poziomie bezpieczne i anonimowe zgłoszenie wykroczeń przeciwko prawu pracy. Jeżeli ktokolwiek stanie się ofiarą mobbingu, lub stanie się świadkiem mobbingu, ma prawo zgłosić to całkowicie anonimowo swoim przełożonym. Struktura potrzebna jest właśnie po to, by tożsamość sygnalisty pozostała ukryta, a on sam/ona sama był/a bezpieczny/a. Taka osoba jest pod ochroną. Nie można jej zwolnić, ani w żaden sposób prześladować za zgłoszenie nieprawidłowości. Pamiętajmy, że za każdym razem może być to ktoś inny. Firma powinna zachęcać pracowników do wejścia w rolę sygnalisty. Oczywiście już od jakiegoś czasu w środowiskach korporacyjnych trwa dyskusja na temat sygnalistów, podczas której zapewne często padają porównania do donosiciela, “kablarza”, “szczura” etc.

W Polsce mamy taką mentalność, że nie lubimy donosicieli…

Dokładnie. Nam się wydaje, że jeżeli ktoś powie Przepraszam, tak się tego nie robi, to już jest donosicielem zasługującym na potępienie. A tymczasem zasygnalizowanie mobbingu jest bardzo istotne, bo okazuje się, że mobberzy często sami byli ofiarami prześladowania, na przykład w formie przemocy fizycznej czy psychicznej w dzieciństwie i kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, że mobbingują. Są przekonani, że to jest metoda “motywacyjna”, że w ten sposób czegoś swoich podwładnych uczą. Nie chcę niszczyć ludzi uprawiających mobbing, ale uważam, że należy im mówić wprost, czego nie wolno im robić, stawiać mocne granice.

Edukować, uświadamiać?

Edukować, uświadamiać, ale też karać. Do niektórych ludzi trafia tylko system nagród i kar. Należałoby też zastanowić się, w którym przypadku edukacja ma sens, często mobberzy nie są zainteresowani zmianą punktu widzenia, zgodnie z powiedzeniem: “My way or the highway” – “Robisz to tak, jak mówię, albo spadaj”.

Agresję często wynosimy z domu rodzinnego, bo sami jej doświadczyliśmy. Dochodzi do tak zwanego transferu gniewu. Może uświadomienie mobberom tego, że mogli być ofiarą domowej agresji, którą przenoszą dalej, skłoniłoby ich do jakiejś autorefleksji, a nawet do podjęcia psychoterapii…

Tak, chociaż czasem trzeba powiedzieć wprost: Tak nie wolno! Robisz tak, to za to płacisz. Ceną może być grzywna, odebranie stanowiska i tak dalej – na każdego zadziała inny rodzaj kary. Najważniejsze, żeby piętnować takie zachowania.

Znam dwie historie, gdzie mobbing przełożonych został zgłoszony wyżej i obydwie mobberki dostały ultimatum – utrzymanie stanowiska kierowniczego, pod warunkiem, że nie będzie kolejnych nadużyć z ich strony. O ile wiem, jedna z nich do dzisiaj utrzymała stanowisko. Czyli morał taki, że często jak się chce, to można.

Warto dodać, że mobberzy najczęściej nie są szczęśliwymi, spełnionymi ludźmi. To z reguły ludzie inteligentni, którzy zdają sobie sprawę, że satysfakcja zawodowa, którą chcieliby odczuwać, jest dla nich nie do osiągnięcia. Ich po prostu coś gniecie. Racjonalizują to w ten sposób, że powodem ich niezadowolenia jest złe zachowanie podwładnych, czyli nie takie, jakiego oczekują. Później często okazuje się, niestety już po szkodzie, że oczekiwania były nieracjonalne i nie miały nic wspólnego z rozwojem, czy samodoskonaleniem zawodowym pracownika. Były wyłącznie ideą fix mobbera.

Jakie to mogą być oczekiwania?

Mam 28 lat zawodowego doświadczenia, podczas którego pracowałam nie tylko w TVP, ale także w grupie TVN, czy czasopiśmie Zwierciadło. I to właśnie w Zwierciadle, gdzie byłam szefową, w pewnym momencie sama zostałam oskarżona, przez dwoje sekretarzy redakcji, o mobbing. Byli oni typowymi sygnalistami, którzy zgłosili sprawę mojej prezesce. Oczywiście, było to na długo przed tym, zanim pojawiło się określenie sygnalista. Finalnie prezeska doprowadziła do naszej konfrontacji, podczas której sekretarze powiedzieli, co w ich odczuciu robię źle. Ja natomiast wyjaśniłam, dlaczego zachowałam się tak, a nie inaczej wobec nich. Uznaliśmy to za wyjaśnienie sprawy i zamknęliśmy ten temat. Potem jeden z tych sekretarzy został moim bliskim współpracownikiem, zakumplowaliśmy się. Muszę przyznać, że tamta konfrontacja i szok, którego doświadczyłam, były potrzebne. Zrozumiałam, że poniekąd miałam rację, jeżeli chodziło o sens moich poleceń, ale sposób, w jaki to przekazywałam i postawa, jaką reprezentowałam, sprawiły że ta dwójka młodych ludzi poczuła, że nie było nic, co mogliby zrobić, żeby mnie usatysfakcjonować. W związku z tym chcieli po prostu, żebym się od nich “odczepiła”. Ta historia była dla mnie ogromną nauką i gdy później spotykałam się z hejtem w sieci, odczuwałam jakiś rodzaj empatii dla tych hejterów, bo zrozumiałam, że oni mówią z pozycji, która kiedyś mi samej była bliska, czyli wszystko wiem lepiej.

Pani mówi wprost, że była mobbingowana przez swoją szefową w TTV. Odeszła Pani właściwie z dnia na dzień. Czy przed podjęciem tej ostatecznej decyzji, próbowała Pani rozmawiać z szefową lub kimś wyżej?

Moją przełożoną był szefowa kanału telewizyjnego, w którym pracowałam, ale miała też swojego producenta, który na co dzień współpracował ze mną i Romkiem Czejarkiem. Tym samym, producent przekazywał nam wizję szefowej. Zgłaszałam producentowi to, że program jest coraz gorszy od strony merytorycznej i coraz mniej mi to odpowiada. Krytyka merytoryczna, dotycząca spłaszczania tematów, gonienia za sensacją, powtarzania banałów, operowania skandalem – to robiłam na co dzień, niemal na każdym kolegium. Oczywiście bez najmniejszego skutku. Najbardziej uderzyła mnie sytuacja, gdy fragment wieczornego, prowadzonego przeze mnie programu, trafił jako donos do mediów plotkarskich. Tematem programu był seks po 40-tce. Ktoś “życzliwy” wyciął z programu na żywo, który był emitowany po 21.00, dokładnie ten fragment, gdy rozmawiamy z Romkiem o seksie w naszym życiu prywatnym. Tym samym stałam się dla całej Polski tą, która “robi to rano” i opowiada o tym w telewizji śniadaniowej. Było to od początku do końca bzdurą. Miałam świadomość, że ten materiał mógł wysłać producent, bądź inna osoba mająca dostęp do tzw. “szpiega” programu na żywo.

W celu podbicia oglądalności?

Niestety nie mam na to dowodów i nie mogę pójść do sądu. Jednak niewątpliwie było to wykorzystanie mojego życia prywatnego i mojej ówczesnej sytuacji w mediach plotkarskich, do podkręcenia zainteresowania programem. W tamtym czasie był to priorytet stacji. A ja poczułam się absolutnie wykorzystana i oszukana.

Spotykała się Pani także z negatywnymi komentarzami szefowej, dotyczącymi Pani życia osobistego…

Było to tuż w trakcie trwania mojego związku ze Zbyszkiem Zamachowskim, czyli w czasie, gdy spotkał mnie ogrom zarzutów ze strony internautów, dotyczących moich prywatnych decyzji. Pamiętam, gdy szefowa mówiła o tym, że zrobili badania preferencji widzów. Sugerowała, że ludzie mnie nie lubią, nawet nienawidzą. Powiedziała wprost: Moim zdaniem ten program nie ogląda się, bo jesteś w nim Ty. Było błędem ściągnięcie Ciebie tutaj i sprawienie, że ten program prowadzisz. Czyli był to przykład krytyki totalnej, bo co ja mogłam na to poradzić, oprócz tego, żeby się rzucić z dachu budynku? Czarę goryczy przepełniła sytuacja zaproszenia do programu Dominiki Wielowiejskiej z Gazety Wyborczej i przesłanie nam przez produkcję dzień wcześniej scenariusza, w którym była mapa Europy z narysowanymi małymi penisami. Jak się okazało, tematem programu miał być rozmiar penisów u mężczyzn w krajach Europy. Postanowiłam, że nie dam rady, to byłaby kompromitująca rozmowa, zupełnie nieadekwatna do rangi zaproszonego gościa, wytrawnej dziennikarki. Wiedziałam, że muszę odejść, mimo świadomości, że nie ma gorszej rzeczy niż prowadzący, który w trakcie tak zwanej “ramówki”, z dnia na dzień, nie przychodzi do pracy. Dla każdego szefa to jest dramat.

Z drugiej strony Pani szefowa powiedziała, że przez Panią ten program się nie uda…

No właśnie. Baba z wozu, koniom lżej. Oczywiście wtedy moja szefowa zrobiła dobrą minę do złej gry, stwierdzając że doskonale sobie beze mnie poradzą. Jednak dość szybko program wypadł z ramówki. Odejście było nieprofesjonalne z mojej strony i nielojalne wobec współprowadzącego, ale po prostu wyczerpałam wszystkie możliwości – rozmowa z szefową, producentem, całym gronem decydenckim, nic nie dały. Gdyby ta sytuacja wydarzyła się dzisiaj, złożyłabym zażalenie pisemne, wysyłając je do władz stacji, czyli byłabym sygnalistką i walczyła do końca. Niestety wtedy nie było jeszcze o tym mowy.

Skąd Pani bierze tę siłę i odwagę?

Jestem silnym człowiekiem, ale wiem już, że taka postawa nie jest bezkosztowa. Udało mi się odciąć od siebie wszystkie moje emocje. Na największe traumy reaguję bez emocji, tak jakby nigdy nic. To wydaje się być świadectwem siły, ale niestety jest wręcz przeciwnie. Od dłuższego czasu próbuję przywrócić do należnych im praw moje uczucia, nie potrafię już żyć w takim zamrożeniu…

Wyłączenie emocji na traumy rzutuje także brakiem emocjonalności w innych, tych bardziej pozytywnych, sferach…

Owszem. Prywatnie mało co robi na mnie wrażenie. Czyli z jednej strony nie umiem emocji wyrażać, z drugiej, nie umiem ich odbierać. Teraz mój rozwój osobisty i moja praca nad sobą polegają na tym, żeby połączyć się, skomunikować z moimi emocjami. Jest to dobry moment, bo nie mam już tak stresującej pracy, sama sobie jestem szefem, sama podejmuję decyzje. Myślę, że moje odcięcie od emocji, nałożenie pancerza, zrobiło mi bardzo dużą krzywdę. Mało tego, myślę że to się stało bardzo wcześnie w moim dzieciństwie i była to forma radzenia sobie ze złymi doświadczeniami. Coś w rodzaju instynktu przetrwania.

Czyli to nie media zamknęły Panią na emocje?

Myślę, że to stało się o wiele wcześniej. Dzięki tej emocjonalnej blokadzie rozkwitłam w mediach, bo tam właśnie takich ludzi potrzeba. Takich, których nic nie rusza. Na takie osoby mówiło się: z twardą dupą. Podejście to może nieść za sobą awanse i pieniądze, ale nie rozwija nas jako człowieka, wręcz przeciwnie.

Myślę, że nigdy nie jest za późno na zmiany i jeżeli ma Pani punkt wyjścia w postaci świadomości, warto o to zawalczyć.

Tak, tylko nie można siedzieć z założonymi rękami, bo to samo nie minie. Tym bardziej, że ciągnie się za mną tej mój prywatny bagaż, hejt, który się na mnie wylewał i myślę, że nigdy do końca nie zaznam spokoju. Z jakiegoś powodu cały czas jestem tak zwaną okładkową twarzą dla mediów plotkarskich. Może jestem wygodna, łatwo przecież porównać się ze mną i powiedzieć: O nie, taka głupia to ja nigdy nie będę. Jak mówi moja córka – łatwo mnie “zdisować”.

Rozmowa z Moniką Richardson

Panią disują, hejtują w sieci…

To co łączy mobbing i hejt to krytyka totalna. W jaki sposób ja dostaję hejt w sieci? Jesteś stara, brzydka, miałaś trzech mężów… Krytykuje się, mówiąc coś, co jest niezaprzeczalnym faktem, na który nic nie możemy poradzić i ten fakt ma być przyczynkiem do tego, żebym czuła się źle. To jest typowa eskalacja, która musi zakończyć się komentarzem: Lepiej, żebyś nie żyła, najlepiej idź się zabić. Tak, miałam trzech mężów. Tak, mam swoje lata. Tak, pracowałam przez wiele lat w telewizji, która teraz kojarzy się jak najgorzej. Na logikę: co ja właściwie mam zrobić z tymi komentarzami? Nic z tej krytyki nie jest dla mnie drabiną, czy chociażby schodkiem, do odbicia się, pracy nad sobą, a przecież to powinien być cel informacji zwrotnej, czyli konstruktywnej krytyki. W przypadku takiego feedbacku, możemy rosnąć, stać się lepszymi w tym, co robimy, powinniśmy być za to wdzięczni. Przy hejcie, w dodatku anonimowym, nie mamy szans zadzwonić do tej osoby i dopytać, co właściwie miała na myśli, oraz co mogłabym poprawić. Krytyka spada na mnie, uderza mnie, a ja nie mogę nic na nią odpowiedzieć, wyjaśnić, nie mogę też nic zmienić. Taka krytyka totalna potrafi zabić, literalnie. To samo dzieje się w przypadku mobbingu. Jeżeli przełożony będzie wystarczająco długo powtarzał nam, że jesteśmy zerem i nic z nas nie będzie, w końcu uwierzymy w to.

Takie sytuacje wpływają na poczucie własnej wartości.

Poczucie własnej wartości może zostać zaburzone, a nawet zniszczone, rozkruszone w drobny mak. Pozbieranie się w takiej sytuacji jest bardzo trudne, a czasami niemożliwe.

W sieci znajdziemy mnóstwo niekorzystnych komentarzy na Pani temat. A jak to wygląda poza siecią, w życiu realnym? Czy spotyka się Pani z hejtem, zaczepkami?

Nie, nigdy. Na żywo, za krytyką stałby człowiek, który ma twarz, imię, nazwisko. Ja wtedy mogłabym zapytać: Dlaczego Pani mnie tak nienawidzi? Zrobiłam w życiu bardzo dużo głupich rzeczy, podjęłam dużo błędnych decyzji. O którą konkretnie rzecz Pani chodzi i co Pani zdaniem powinnam zrobić inaczej? Jak? W tym momencie rozpoczęłybyśmy dyskusję, która ma nadawcę i odbiorcę, a tym samym może być konstruktywna. Mam świadomość, że w moim życiu wielokrotnie spotkałam osoby, które mnie nie lubią za to, co zrobiłam w życiu zawodowym bądź prywatnym. Mimo tego, nigdy nie spotkałam się bezpośrednio z otwartą krytyką. Lubię dyskutować z ludźmi na temat tego, co stało się w moim życiu. Takie dyskusje są w porządku i nie mam z nimi najmniejszego problemu. Na szczęście, od czterech lat, nie ma mnie w mediach i hejtu też jest coraz mniej. Mam świadomość, że są to osoby, które mnie nie lubią i nie mam z tym problemu, bo nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili. Natomiast hejt jest, moim zdaniem, nie tylko wyrazem frustracji, ale i tchórzostwa. Do mnie jest bardzo łatwo dotrzeć. Jestem właściwie wszędzie – w mediach społecznościowych, a od czasu do czasu również w tradycyjnych. Jeżeli ktoś naprawdę chciałby coś ze mną przedyskutować, nie powinien mieć problemu z dotarciem do mnie. Tym samym, gdy ktoś wypowiada się na mój temat anonimowo, na forach portali plotkarskich, oznacza to tyle, że ta osoba nie ma odwagi porozmawiać ze mną twarzą w twarz. Dodam tylko, że przez te prawie 30 lat kariery w mediach nigdy nie skomentowałam anonimowo czyjegoś posta, story czy wypowiedzi na jakiś temat. Owszem, zdarzało mi się wyrazić opinię, ale jako Monika Richardson. Oczywiście nic dobrego z tego nie wynikło, ale to już inny temat…

Kiedy po raz pierwszy spotkała się Pani z hejtem dotyczącym Pani osoby?

Chyba jednak przy okazji mojego trzeciego małżeństwa, czyli związku, który zaczął się w 2011 roku.

Pani wcześniej miała raczej bardzo pozytywny wizerunek, chociażby dzięki programowi „Europa da się lubić”.

Tak, to był wesoły, miły i całkiem mądry program. A wracając do 2011 roku, naprawdę miałam takie przekonanie, że ja mojego męża ratuję (śmiech) z takiego marazmu, beznadziei, braku miłości i zaopiekowania. I naprawdę czekałam na jakieś podziękowania od jego bliskich (śmiech). Nie tylko ich nie dostałam, ale też po raz pierwszy zaczęłam dostawać hejt typu: jesteś złodziejką mężów, powinnaś zdechnąć. Dla mnie było szokujące, jak można coś takiego napisać. Nie mogłam uwierzyć w poziom tej nienawiści, takiej żywej nienawiści, aktywnej. To taka nienawiść, która woła o działanie: Zróbmy coś! Wyobrażam sobie, że jest to taka nienawiść, która prowadzi do linczu. Dużo już zostało napisane o psychologii tłumu. To są proste zjawiska, polegające na tym, na przykład, że nie rzucę pierwsza kamieniem, bo wiem, co mam za uszami. Ale jeżeli ktoś pierwszy rzuci kamień, a tym samym mnie usprawiedliwi, będzie mi łatwiej rzucić drugi, a potem poleci piąty i dziesiąty. I tak kamieniuje się kogoś, komu nigdy nie udowodniło się żadnej winy.

Czyli nie spodziewała się Pani takich konsekwencji?

Absolutnie. Ja wtedy tłumaczyłam sobie, że wśród hejterów są te wszystkie porzucone kobiety, którym ktoś kiedyś zrobił krzywdę, które nie mogą dogadać się z własnymi mężami, więc jadą po mnie. Dzisiaj wiem, że nieważne, kto to był. Ważne jest to, że to ja sama wystawiłam się na strzał. Gdy wystawiasz się na strzał, musisz mieć świadomość, że ta kula dosięgnie cię. Staram się nie krytykować tego, nie nienawidzić własnego życia, nie żałować. Natomiast obserwuję to co się wydarzyło, z empatią tłumacząc sobie, ze najwyraźniej musiałam przez to przejść, czemuś to służy. Jednak siła tego zjawiska, kumulacja w 2012 i 2013 roku, bardzo inwazyjnie wkroczyła w nasze życie. To był czas, który pogłębił moje odcięcie się od emocji. Inaczej prawdopodobnie oszalałabym.

Ślub uciszył krytykę?

Tak.

Czyli po prostu po jakimś czasie media i komentujący, znudzili się Państwem?

Oczywiście, tak to działa. Wystarczy chociażby podać inny przykład – Michała Wiśniewskiego. W pewnym momencie ludzie go szczerze nienawidzili. Potem zbankrutował, rozwiódł się, ożenił, rozwiódł się, znowu się ożenił, znowu zbankrutował i potem już chyba wszystkim zaczęło być wszystko jedno. Ludzie przestali ingerować w jego życie prywatne, kolejne małżeństwa. Jest dużo nowych twarzy, młodszych osób, które przecież można łatwiej zniszczyć. Wygląda na to, że Michał radzi sobie z tym wszystkim lepiej, niż ktokolwiek mógł podejrzewać.

Życie prywatne medialnych osób, w szczególności sytuacja taka jak u Państwa, czyli tak zwane rozbicie rodziny, przyciąga największe grono komentujących, krytyki, hejtu.

I tu należałoby się zastanowić, dlaczego zawsze obiektem hejtu jest kobieta, która związała się z żonatym mężczyzną. Notabene przecież ja też byłam zamężna. Czy 50-letni facet ma zdolność podjęcia własnej, świadomej decyzji?

Można zauważyć, że w przeważającej większości krytykowały Panią inne kobiety.

W ogóle kobiety są najbardziej zaangażowane w hejt. Skaczą sobie do gardeł, wyrywają włosy, a wszystko ku uciesze gawiedzi. I to jest bardzo smutne, bo to trochę daje kobiecą twarz hejtowi, a przecież nie do tego zostałyśmy powołane. Kobiety miały być empatyczne, współczujące, kochające, a nie nienawidzące. To mężczyzna miał wykształcić w sobie jakiś gniew, żeby pójść na wojnę i upolować tego mamuta.

Czy wchodziła Pani w polemikę z osobami, które mocno Panią krytykowały?

Kiedyś tak, ale nie zakończyło się to dobrze, bo dostałam pozew sądowy. Nie mogę o tym mówić, bo podpisałam ugodę.

Nie widzi Pani sensu w komentarzach skierowanych do konkretnej osoby?

Nie. Mogę z taką osobą spotkać się przy lampce wina i pogadać. Jest coś takiego w słowach napisanych w komentarzu, czy sms-ie, że one nie niosą tego ładunku emocjonalnego, który może nieść rozmowa bezpośrednia. Nawet emotikony, które miałyby wskazywać na intencję wypowiedzi, nie oddają tego, co możemy przekazać jednym spojrzeniem w trakcie bezpośredniej rozmowy. Mam tendencję do ironii, sarkazmu, które nie zawsze są prawidłowo odczytane. Ludzie tego nie rozumieją i potem wychodzi wiele nieporozumień, więc wolę nie ryzykować.

Monika Richardson

Gdy zaczynała Pani przygodę ze światem mediów, spodziewała się tego, że jako osoba publiczna, może stać się Pani obiektem krytyki, hejtu?

Pracę w mediach zaczynałam w latach 90., kiedy to nie było portali plotkarskich, a więc nikt za specjalnie nie interesował się moim życiem. Pamiętam, jak do telewizji przychodziły anonimowe listy, krytykujące różnych prowadzących, ale to nie było na szeroką skalę. Z moim drugim mężem mieliśmy kilka wspólnych sesji okładkowych do pisma Halo! Były to sesje zaplanowane, autoryzowane, gdzie mieliśmy pięknie wybielone ząbki (śmiech). Wywiady oczywiście też były autoryzowane. To był zupełnie inny świat. Przez pierwsze 15 lat mojej pracy nie byłam celebrytką, bo nikt nie znał wtedy tego słowa. W 2009 roku wzięłam udział w Tańcu z gwiazdami i od tego momentu datuje się zainteresowanie mną, które moim zdaniem, było i jest niezdrowe. Od udziału w tym programie zaczęła się moja przygoda ze śledzącymi mnie paparazzi, którzy jeździli za mną z nadzieją, że akurat zrobię coś kompromitującego, albo po prostu wyjdę na taras bez makijażu.

Czy Pani też ma wrażenie, że aktualnie mamy do czynienia z eskalacją hejtu?

Tak. Tym bardziej, że nasza sytuacja społeczna jest bardzo słaba. Mamy bardzo podzielony kraj. Ludzie boją się otworzyć usta w autobusie czy metrze, bo nigdy nie wiadomo, kiedy spotka się człowieka z drugiej strony barykady i to takiego, który nam splunie w twarz tylko za to, że jesteśmy z innej opcji politycznej, czy światopoglądowej.

Pandemia dodatkowo to podkręciła…

Ludzie zaczęli bać się rozmawiać ze sobą. A ta frustracja musi mieć gdzieś ujście. Przecież jeżeli trudno nam ze sobą rozmawiać, to tym bardziej trudno dyskutować o błędnych decyzjach, politycznych kwestiach, które są do wyjaśnienia. Jest mniej szukania kontaktu z drugim człowiekiem, a więcej wylewania z siebie frustracji w postaci hejtu na portalach.

Emocjonalna blokada, o której Pani wcześniej wspomniała, przydaje się zapewne w kontakcie z hejtem?

Odcięcie emocji, w przypadku hejtu, jest bardzo pomocne, bo pewnie dzięki temu, ta fala krytyki nie zabiła mnie. Potrafię czytać o sobie, jak o obcej osobie i wyciągać z tego wnioski.

A czy te ataki dotykały, dotykają Pani najbliższych?

Mojego jeszcze męża, bardzo to męczyło i martwiło. Zbyszek chciał z tym walczyć, bo widział w tym wiele niesprawiedliwości – chciał polemizować z paparazzi, kłócić się, albo też uciekał przed nimi. Oczywiście to dodatkowo nakręcało tych ludzi.

Wydaje mi się, że pan Zamachowski mógł też doznać szoku, bo przecież przed związkiem z Panią cieszył się raczej dobrą prasą, nie był obiektem plotek, tym bardziej hejtu…

Gdy Zbyszek zaczynał swoją zawodową drogę, bycie podglądanym, śledzonym, nie było jednym z realiów, które aktor musiał zaakceptować. Wchodząc na scenę, był aktorem, a schodząc ze sceny, był normalnym człowiekiem, który nie musiał i nie chciał być przykładem dla nikogo. Teraz aktor jest jak polityk, czyli powinien być bez skazy. Nie rozumiem, skąd takie wymagania. Przecież to żadna tajemnica, że aktorzy to wyjątkowo wrażliwi ludzie, którzy bywają neurotyczni, nieradzący sobie z życiem. Żaden aktor nie jest papieżem, od którego można oczekiwać, że będzie autorytetem.

Wywiad z Moniką Richardson

A Pani dzieci jak reagowały na życie pod ostrzałem fleszy?

Tomek bardzo dobrze. Nigdy nie miał z tym problemu. Natomiast Zosia bardzo źle. Nigdy nie chciała pozować ze mną do zdjęć, ani chodzić na eventy. Ale Zosia ma duszę artystki, komunikuje się przez sztukę, dlatego powoli zdaje sobie sprawę z tego, że nie da się tak całkiem uciec przed światłami reflektorów. Myślę, że jeszcze wiele zmieni się w życiu i postawie mojej córci.

Czy nie obawia się Pani kolejnej krytyki, chociażby związanej z Pani życiem prywatnym? Hejterzy mieliby pożywkę, gdyby Pani aktualny związek przeszedł do historii.

Nie boję się o to. Nigdy nie było we mnie Pani Bukietowej. Nie ma we mnie w ogóle myślenia, co ludzie powiedzą? Właściwie jestem taką anty-mieszczką. Jakby to powiedziała moja córka: mam na to wywalone. (śmiech). Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będę takim pozytywnym przykładem dla ludzi, kimś innym, niż wielokrotną rozwódką. Chciałabym osiągnąć taki efekt, ale jeżeli nie uda się, to trudno. Ja mogę tylko starać się robić wszystko najlepiej, jak potrafię.

Rozmawiała: Kinga Walczyk

 

Oceń artykuł
4.3/5 (6)